Wiele się namęczyłam przez 6 tygodni odciągając pokarm laktatorem co 2, 3 godziny, żeby mały dostał jak najwięcej mojego mleka, starałam się żeby dostawał tylko moje, ale nie zawsze się udawało. Kosztowało mnie to wiele bólu i łez, a także nerwów, bo to zabierało strasznie dużo czasu i nie miałam czasu na nic innego, w domu burdel, problemy z obiadami, ja do 12 w piżamie, nieumyta, ciągle tylko laktator i laktator. Do tego dochodziły zastoje i zapalenia piersi, bo jednak laktator nie ściągnie tak dobrze, jak dziecko. Kilkanaście prób przystawienia do piersi (strasznie o to walczyłam, na siłę chciałam nauczyć siebie i małego karmić bezpośrednio z piersi) kończyło się poranionymi do krwi brodawkami (lub zapaleniem piersi nie wiem dlaczego), co uniemożliwiało na kilka dni dalsze próby, bo dziecko nie powinno pić krwi
A ściąganie laktatorem z rozkrwawionymi brodawkami było potworne! Kapturki nic nie dały
Ani wizyty w poradniach laktacyjnych (szpitalnej i prywatnej).
Moje postanowienie było takie, że póki dam radę psychicznie, będę ściągać, ale w końcu przy kolejnym zastoju i strasznym bólu miarka się przepełniła.
Poza tym wyobraźcie sobie, że mój lekarz prowadzący powiedział, że to, co dziecko ma dostać z pokarmu matki, to już dostało, bo najwięcej przeciwciał jest w siarze oraz w mleku na samym początku, a teraz to już jest tyle samo ile w mlekach sztucznych. To samo zresztą gdzieś przeczytałam potem.
Oczywiście jest wiele innych zalet karmienia piersią i ja bym bardzo chciała to robić, ale już nie mam siły i po prostu się poddałam. I jestem spokojniejsza, mniej się denerwuję i frustruję - i mam wrażenie że Wojtek też jest spokojniejszy przez to.
czesc Gosiu