Cześć, wszystkim.
Pomijam fakt relacji pomiędzy mną a moimi rodzicami, nie są za dobre i to nie z mojej winy. Taka patologia. Raczej się unikamy, bo gdy się zejdziemy, to lecą wióry.
Ale zawsze byłam dobrą córką. Obowiązki wykonywałam, dobrze się uczę, nie piję, ćpam, puszczam się. W życiu nawet nagany nie dostałam, uwagi, nic. Choć święta nie jestem.
Moi rodzice są strasznie skąpi. Dla siebie mają - są zamożni. Dla mnie nigdy. Płacą 1000 zł raty miesięcznie, a ja nawet nie wiedziałam o tym, bo nic się nie zmieniło w naszym życiu - jak było jedzenie tak jest, imieniny, święta z całej pety. Lekko licząc z 5 tysi na miesiąc im musi wyjść, nie ma bata żeby nie.
I tak. Dostaję 50 zł na tydzień. Dużo? Powiedzmy. Bo ich nic nie obchodzi poza tym. Za to muszę jeść w szkole i pić i mieć na bieżące wydatki, majtki, skarpetki, staniki, podkład, tusz, tampony, gumki do włosów mi nie kupią nawet. Gdyby mi wyskoczył wypad z koleżankami na pizzę, byłabym bez środków cały tydzień, nie dostałabym ani grosza. Gdybym chciała chociaż na piwo iść z koleżanką, kupiłabym coś słodkiego, jakieś majty, rajstopy i już nie ma. Ich nie obchodzi nic. Nawet sama tampony kupuję. Owszem, jedzenie w domu jest, ale kończy się w środę... a zakupy są robione w sobotę. Często sama chodzę do sklepów i kupuj, bo oni z premedytacją nie kupują lub rzeczy, na które mam uczulenie.
Nie pamiętam, żeby od kilku lat ktoś mi kupił kurtkę, buty, kozaki, jakieś spodnie, bluzkę. Nigdy. Nigdy nikt nie rzucił mi dyszką "żebym miała na cukierki". Zero. W tym tygodniu za swoje pieniądze poszłam na korki, kupiłam książkę potrzebną do szkoły, a na wyjazd z koleżankami pożyczyłam 30zł od babci. Powiedziałam, żeby mi oddali - nie oddadzą. Wczoraj pojechaliśmy do sklepu, mówię ojcu: "idź, że kup mi plastry i gumy do żucia". Nie ma. Nie pójdzie, bo nie ma, mam iść sama.
Jakakolwiek impra, wypad ze znajomymi do kina - ani grosza.
Chciałam kota - nie, nie będą jedzenia kupować. Chciałam tableta na raty, którego to ja chciałam spłacać, potrzebny mi był tylko podpis rodziców - nie, bo nie i koniec.
I to jest tak, że chodzę, proszę - nie mają. Miesiąc później pod domem stoi nowe auto. Potem chodzę znowu - nie, bo mają kredyt na auto. Po czym jadą w cholerę na zakupy po 100km i kupują karchery i pierdoły do auta, wyprawka za 5 stów. Dali mi - łał - połowę wartości sukienki na studniówkę, a matka wozi się w futrze, torebce z jakiegoś zwierzaka i butach - sprawdzałam - za 350 zł. I jest ok. Znowu chodzę proszę - nie mają, przecież święta były i potem kupują pozłacany zegar do domu.
Ile razy im mówiłam, wygarniałam. Prosiłam, groziłam, argumentowałam, spokojnie tłumaczyłam - nigdy nic. Ta batalia się toczy LATA, moja siostra miała w domu to samo. Od 16. roku życia w robocie po 12h, żeby miała na puder.
I za każdym razem mówią BĘDZIESZ MIEĆ SWOJE PIENIĄDZE, BĘDZIESZ NIMI RZĄDZIĆ, A DO NASZYCH SIĘ NIE MIESZAJ.
Już nie wiem, co robić
Dodam, że po wakacjach zarobiłam dużo pieniędzy, które wydawałam, ale jakby to powiedzieć - skończyły się. Jestem bez grosza przy duszy, zapożyczona u babci, koleżanki, słowem tragedia. Nawet nie wychodzę nigdzie, bo mnie nie stać na hot-doga na Orlenie. Wszyscy jedzą, ja nie mam tego piątaka.
Tak, moi rodzice to skończone kanalie. Obydwoje. Piekło mi zgotowali tak poza tymi sprawami finansów.
Ale nie chcę nic z tym robić. Chcę wytrwać do października, a potem chociaż miałabym pracować w każdy weekend i gryźć ścianę - sama się jakoś utrzymać. Ale teraz już nie mam pomysłu. Mała wieś, nie ma tutaj zatrudnienia, zresztą za 2 miechy mam maturę, gdzie pójdę...