Ostatnio toczę wojnę z moim TŻ dotyczącą Jego picia piwa.
Krew mnie zalewa kiedy widzę kolejną butelkę na stole, czy też
słyszę kolejną otwieraną puszkę. Zupełnie czuję się jak żona Ferdynanda Kiepskiego i ani trochę nie jest mi do śmiechu, bo zaczynam wychodzić z siebie...
Mój TŻ pije codziennie, zaznaczam CODZIENNIE. Czy to poniedziałek, wtorek, środa, czy też weekend i sobota z niedzielą.
Nie ma dnia, żebym nie widziała go z butelką.
Kiedy wraca do domu najczęściej po 17.30 pierwsze co oczywiście zagląda w garnki a później? Sięga po PIWO.
I to nie jest jedno piwo dziennie. To są 2 minimum. Kończy się na 3-4, czasem przy dobrym wietrze nawet na 5.
Ja stałam się przez to bardzo nerwowa i nie powiem, kłócimy się.
On twierdzi, że :
* "Należy mi się po dniu pracy"
* "Przecież się nie upijam"
* "Każdy facet lubi piwo".
No i Ja załamuję ręce. Okej piwo może być- w weekend z kumplami, czy też kilka razy w tygodniu, co nie jest powiedziane, że codziennie.
Ja nie piję i żyję.
Nie palę i jest mi dobrze.
A on od tych 2 rzeczy jest bardzo uzależniony.
Dzisiaj nawet powiedziałam, że będziemy codziennie się kochać, jeśli nie będzie pił piwa. Odpowiedział, że to szantaż!!!!
A do mnie gdzieś dotarło, że butelka jest ważniejsza.
A może przesadzam?
Jak Wy myślicie?
Siedzę teraz sama w pokoju, bo powiedziałam że nie będę na to patrzeć. On ogląda tv i pije swoje piwo. Chyba mu nawet lepiej jak nie siedzę obok.
Chcę z nim być, ale nie chcę w przyszłości męża alkoholika.
Jeszcze jak na złość dzisiaj w ręce trafił mi się artykuł o alkoholizmie.
Zwariuję, jak Boga kocham dostanę na łeb.